Menu Content/Inhalt
Strona główna arrow Nasz dziennik arrow Mt. Blanc 15-20.09.2006r.
gości: 8225418
Mt. Blanc 15-20.09.2006r. Drukuj
Redaktor: Jaco   
20.09.2006.
Całkiem niedawno kilku członków naszego klubu spędziło w Alpach francuskich kilka dni. Kasia, Kuba, Dyba i Jaco próbowali w tych dniach stanąć na szczycie Mt. Blanc 4810m n.p.m. Niestety z uwagi na ciężkie warunki pogodowe akcję górską zakończono na 3817m (po pokonaniu kluczowych trudności drogi). Pełna relacja z wyprawy wkrótce...
Pomysłodawcą wyjazdu był Kuba. W zasadzie na nieoczekiwaną propozycję Kuby od razu odpowiedzieli Jacek i Kasia. Teraz zaczęło się poszukiwanie czwartej osoby do samochodu. Z dwóch powodów: po pierwsze im więcej osób tym raźniej, po drugie koszty wyprawy maleją J. Po długich poszukiwaniach udało się namówić Dybę, który mimo małego doświadczenia w temacie okazał się naprawdę twardym zawodnikiem.

Wiedzieliśmy, że bardzo duży wpływ na powodzenie naszej wyprawy będzie miała pogoda, dlatego już dwa tygodnie wcześniej rozpoczęło się namiętne sprawdzanie prognoz dla Chamonix nawet po dwa razy dziennie. Tak naprawdę ostateczna decyzja, że jedziemy zapadła na dwa dni przed planowanym wyjazdem, a prognozy dawały nam nadzieje na dobrą pogodę. Dnia 15 września spakowani i gotowi ruszyliśmy w trasę -1400 km. przez Polskę, Niemcy, Szwajcarię i Francję. Jedyny ciekawy przystanek udało się zrobić nad brzegiem Jeziora Genewskiego gdzie spotkaliśmy polskich tirowców.

Około godziny 10:00 byliśmy w końcu na miejscu w Chamonix. Dzięki doświadczeniu Jacka, które zdobył podczas zimowego pobytu w Alpach udało się w miarę szybko odnaleźć miejsce gdzie można było tanio kupić ubezpieczenie wspinaczkowe. Po dokonaniu tej formalności udaliśmy się w poszukiwaniu campingu, o którym wcześniej przeczytaliśmy w internecie. Po dotarciu na miejsce i ustaleniu warunków dotyczących pozostawienia naszego środka transportu na parkingu w czasie, gdy będziemy w górach, przepakowaliśmy nasze plecaki i wyruszyli w drogę. Bardzo uprzejma właścicielka naszego campingu podwiozła nas pod samą kolejkę w Les Houhes. Po dojechaniu do stacji Belevue przesiedliśmy się w Tramwaj du Mt. Blanc i nim dojechaliśmy już prawie pod sam lodowiec. Tam mieliśmy jeszcze chwilę, aby spojrzeć w przepaść w poszukiwaniu zimowej zguby Jacka (niestety nic z tego) i można było ruszać dalej. Długie podejście moreną lodowcową z ciężkimi plecakami skutecznie pozbawiało nas sił, ale robiąc przystanki częściej niż rzadziej pomału posuwaliśmy się do przodu. Pomału robiło się już ciemno kiedy dotarliśmy do miejsca naszego pierwszego noclegu czyli na szczyt lodowca, niedaleko schroniska Tate Rose. Tam rozbiliśmy namiot i wzięliśmy się za gotowanie. Tego dnia zatrzymaliśmy się na wysokości 3100m n.p.m. Noc była ciepła i w miarę spokojna. Niestety następnego dnia obudziły nas opady śniegu. Kiedy wyszliśmy z namiotu okazało się że widoczność jest bardzo słaba i cały czas pada drobny śnieg. Mimo wszystko postanowiliśmy szykować się do wyjścia licząc na to, że prognozy mówiące o przejaśnieniach po południu, sprawdzą się. Po śniadaniu i przepakowaniu ruszyliśmy w stronę najtrudniejszego i w zasadzie jedynego technicznego miejsca na drodze Goutera. Pokonanie Filara Goutera stanowi kluczową trudność na tej drodze. Z uwagi na konieczność przekraczania w pewnym momencie żlebu jest również jednym z bardziej niebezpiecznych miejsc gdyż w żlebie tym bardzo często dochodzi do kamiennych lawin. Przed nami wyszło kilka ekip podążających w tym samym kierunku co my, dzięki czemu mieliśmy przetarty szlak. Droga przez Filar okazała się bardzo długa i męcząca. Przez cały czas pogoda ani trochę się nie poprawiła a nawet zaczął się pojawiać mały wiatr. Dochodząc wreszcie do schroniska Goutera 3817m n.p.m. wszyscy czuliśmy już skutki szybkiego zdobywania wysokości. Po dotarciu na szczyt filara postanowiliśmy zajrzeć do schroniska Goutera, aby trochę się ogrzać i nabrać sił. Byliśmy cali ośnieżeni, przemoczeni i przemarznięci. Ponieważ oficjalnie nie można biwakować w tym rejonie dlatego gdybyśmy mieli spędzić noc w namiocie musielibyśmy podejść jeszcze sporo wyżej aby gdzieś tam się ukryć i rozbić namiot. Kuba i Jacek postanowili jednak, że najrozsądniej będzie pozostać na noc w schronisku, tym bardziej że udało się nam wynegocjować cenę jak dla członków Francuskiego Klubu Alpinistycznego czyli dużo niższą niż zwykle J. Decyzja ta okazała się bardzo słuszna z kilku powodów. Po pierwsze Jacek i Kasia mieli kompletnie przemoczone śpiwory, a po drugie Dyba i Jacek, którzy lekko chorzy pojechali na wyprawę załatwili się już na dobre. Na szczęście w wyprawowej apteczce znalazł się możliwie uniwersalny antybiotyk, który w znacznym stopniu ich poratował. Po długich naradach opracowaliśmy plan, według którego mieliśmy poczekać do następnego dnia i jeśli będzie dobra pogoda to zaatakować szczyt. Prognozy były optymistyczne. Mieliśmy wyjść trochę później, aby ekipy przed nami przetarły szlak, ponieważ od czterech dni nikt nie zdobył szczytu i trasa była kompletnie zasypana. Niestety nad ranem okazało się, że pogoda jest fatalna. Wyszły tylko dwie ekipy, z czego jedna bardzo szybko zawróciła. Druga ekipa wróciła dopiero o 10:00. Wyglądali na wykończonych i pewnie tak się czuli a z tego, co mówili to nie udało im się osiągnąć niczego specjalnego. Stwierdzili, że przy takiej pogodzie nie było sensu. Naszej ekipie niestety drastycznie kurczył się czas. Wiedzieliśmy, że jeśli zostaniemy dzień dłużej w górach to możemy nie zdążyć przed końcem urlopów zawodowych a i tak nie da nam to gwarancji, że następny dzień będzie pogodny. Mimo złej pogody postanowiliśmy schodzić jeszcze tego samego dnia. Przed nami poszły dwie albo trzy duże ekipy. Zejście filarem jest o tyle bardziej niebezpieczne niż wejście, że o wiele łatwiej jest się poślizgnąć i stracić równowagę. Schodząc na dół postanowiliśmy schować czekany, ale za to związać się liną i iść z lotną asekuracją dającą jakieś tam minimum bezpieczeństwa. Droga ponownie była długa i w tych warunkach atmosferycznych bardzo ciężka, trudna i niebezpieczna. Oprócz tego od momentu podjęcia decyzji o schodzeniu zaczął nas gonić czas gdyż ostatnia kolejka schodziła już o 16:30 a zejście na sam dół bez kolejek trwałoby chyba z pół nocy albo dłużej. W nieznanym terenie to dość ryzykowne. Droga od Tate Rose do stacji Tramwaj du Mt. Blank to prawie maraton i walka o każdą minutę. Szczęśliwie udało nam się dotrzeć na miejsce pół godziny przed czasem. Tam spotkaliśmy 7 chłopaków z Polski, którzy dopiero zaczynali swoją przygodę z Białą Górą. Po zjechaniu w dolinę udało nam się w miarę szybko dostać do naszego campingu gdzie na odpoczynku i rozpakowywaniu spędziliśmy resztę dnia. Właścicielka campingu (przemiła kobieta) gdy nas zobaczyła zlitowała się nad biednymi wspinaczami i obdarowała batonami na pocieszenie. Udostępniła nam również garaż abyśmy nie musieli się już męczyć w małym i mokrym namiocie. Kolejny dzień to już tylko zwiedzanie Chamonix i powrót do domu. 20 września rano cali i szczęśliwi dotarliśmy na miejsce.

Minęło już trochę czasu i słyszałem już parę opinii na temat naszego wyjazdu. Słyszałem, że jesteśmy szaleni, twardzi, gratulowano nam, że tak wysoko zaszliśmy. Słyszałem też jednak, że byliśmy źle przygotowani i zabrakło nam woli walki aby wejść na szczyt. Tak naprawdę łatwo się mówi i łatwo ocenia z pozycji słuchacza takiej historii. Jestem przekonany, że choćbyśmy poświęcili na opisanie tego wyjazdu całą książkę to nie odda ona tego, co przeżyliśmy i nie ukaże tego, z czym musieliśmy się zmierzyć i o co walczyć. Łatwo jest mówić, że zabrakło komuś woli walki, jeśli osobiście nie ryzykuje się życia. Z pewnością każdy z nas wiele by oddał, aby wejść na tę górę, ale nie za ceną życia swego ani nikogo z zespołu.

 PS: Po przeczytaniu relacji z naszej wyprawy (bardzo dokładnej swoją drogą) pomyślałam, że dopisze kilka słów, bo tak naprawdę to każdy z nas inaczej patrzy na ten wyjazd. Choć każdy nowy dzień oddala od minionego czasu, to jednak wspomnienia wciąż przynoszą niezapomnianą dawkę emocji i wrażeń. Mimo, że nie udało nam się stanąć na szczycie Mt Blanc, to te zaledwie kilka dni wspólnych zmagań, utwierdziło mnie w tym, że warto próbować, pamiętając oczywiście o tym, że góry uczą pokory. Patrząc na wyjazd z perspektywy dziewczyny, dla której wysokie góry obecne dotąd były w sferze marzeń, to ten krótki pobyt w Alpach dostarczył mi mnóstwo nowych doświadczeń. Począwszy od pierwszych kroków w rakach i z czekanem w ręce, noclegu w namiocie rozbitym na śniegu, przez doświadczanie nie zawsze przyjemnych skutków zdobywania wysokości J, aż po mieszankę uczuć - zmęczenia, które chwilami boli, strachu oraz niesamowitej radochy i szczęścia ukrytych gdzieś pod kilkoma warstwami odzieży.Kiedy opowiadam o wyprawie zawsze podkreślam jak niezwykle ważni są LUDZIE. W tym miejscu chylę czoła przed chłopakami i każdemu życzę takiej ekipy J. Nie ukrywam, że były „minutki słabości”, chwile strachu, ale ani razu nie dano mi odczuć, że jestem słabą płcią, a czasami wystarczyło kilka słów, wyrozumiałe spojrzenie i czuło się duże wsparcie. I tak naprawdę to wspólne zmaganie i pobyt w tym cudnym miejscu sprawiały, że wszelkie trudności były do pokonania.

Kiedy w dzień wyjazdu spoglądaliśmy na Mont Blanc na tle niebieskiego nieba i w słońcu, w oczach kryła się mała tęsknota i żal, ale wyjeżdżając stwierdziliśmy, że...wrócimy tu jeszcze.

Uczestnicy wyjazdu.
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »

Uwaga! Sporty propagowane na łamach www.ZAWRAT.Kluczbork.pl mogą być niebezpieczne dla zdrowia i życia.
Klub nie bierze żadnej odpowiedzialności za ewentualne wypadki zaistniałe podczas ich uprawiania.