Menu Content/Inhalt
gości: 8225624
Elbrus 2006 Drukuj
Redaktor: Kuba   
08.08.2006.
Spis treści
Elbrus 2006
Strona 2
Strona 3
     Pewnego dnia marzenia zaczęły się kształtować bardzo wyraźnie. Znajomi z St. Petersburga zaproponowali żeby dołączyć do nich w wyprawie na Elbrus. Jako że szczyt stanowi część korony ziemi, nie jest technicznie trudny a pozwala sprawdzić zachowanie organizmu na wysokości powyżej 5000m nie trzeba było się długo zastanawiać.
     Po sprawdzeniu finansów rozpoczęliśmy przygotowania do wyprawy. Wiza, rezerwacja biletów lotniczych, lista zakupów, treningi. Na to wszystko od momentu podjęcia decyzji o wyjeździe pozostało nam półtora miesiąca czasu. Mało, szczególnie na treningi. Pies Jacka przypomniał sobie, że ma cztery łapy i przeczyścił płuca w lesie podczas biegania. Biedaczek mało nie padł, życie miejskie mu nie służy. Miał nawet napady kaszlu. Jacek konsekwentnie i po cichu trenował w lesie obok żwirowni, podczas gdy Kuba czyścił płuca w lesie w okolicach Bogacicy. Wspólna motywacja dawała rezultaty. Codzienne pytania typu ile przebiegłeś mobilizowały drugą stronę do dalszego wysiłku.
    Kolejny krok w przygotowaniach to rezerwacja samolotu i wiza wydana przez ambasadę zaledwie na dwa tygodnie przed wylotem.
     Teraz to już bułka z masłem tylko jak tu podzielić sprzęt. Limit bagażu to 20 kg. Ha ha...20 kg na wyprawę na Elbrus! Postanowiliśmy, że weźmiemy więcej sprzętu, również do wspinania. Może zdobędziemy ścianę lodowca albo jakąś ścianę skalną. To jednak wiąże się z tym, że musimy zabrać sprzęt do wspinaczki w skale, do wspinaczki w lodzie, namiot, śpiwory, jedzenie na 10 dni, ubrania, kijki itd. a ma to się zmieścić w 20 kg. Każdy z nas ważył swoje plecaki i niestety nadbagaż murowany. Po rozdzieleniu części bagażu na podręczny (buty plastikowe i cześć jedzenia) trochę się polepszyło. Mieliśmy około 35 kg na plecach w dwóch plecakach co np. przy masie Kuby to połowa jego wagi !!!
     Nadszedł długo oczekiwany dzień wyjazdu. Wszystko spakowane, przerażenie w oczach rodziny, pozdrowienia od przyjaciół i w drogę. Samochodem do Warszawy, co w związku ze zbliżającym się majowym weekendem wiązało się z korkami na drodze. Dobrze, że mieliśmy zapas czasowy. Odprawa bagażowa na Okęciu cudem obeszła się bez dopłaty za dodatkowe kilogramy (zadziałał bajer o wyprawie i litość celnika).
     Samolotem dotarliśmy do Moskwy już wieczorem. Na miejscu musieliśmy zmienić lotnisko z międzynarodowego na lokalne. Po krótkim poszukiwaniu środka transportu jakiś życzliwy Pan zaoferował swoją usługę. Tylko 10 $  ale bez rachunku, bo z rachunkiem to duuużo więcej. Grzecznie podziękowaliśmy i kilka kroków dalej niespodzianka - autobus rejsowy za 19 Rubli (1 $ to około 26 Rubli) wiec 10 razy taniej niż usługa życzliwego. Spodziewaliśmy się tego.
     Na lotnisku lokalnym musieliśmy spędzić noc, gdyż następny samolot do Mineralnych Wód był rano. To, co z tej nocy najbardziej utkwiło nam w głowach to natrętny i przeraźliwie piszczący uszkodzony wentylator. Początkowo twardo siedzieliśmy, umawiając się, że na zmianę będziemy pilnowali naszego dobytku. Z czasem lotnisko pustoszało, a zmęczenie rosło. Obok nas spali już na dobre inni podróżni i taksówkarze chrapiąc głośno. W końcu zalegliśmy na bagażach i nasza czujność osłabła. Ze "snu" wyrwał nas hałas grupy Włochów, którzy właśnie skądś przylecieli głośno i krzykliwie rozmawiając. Było około 5 rano więc spaliśmy jakieś 2-3 godzin. Głowa jak arbuz. Toaleta poranna ograniczona do minimum, kanapki z domu i dalsze odliczanie czasu do odlotu.
     W końcu lądowanie w Mineralnych Wodach. Z opowieści wiem, że widać Kaukaz i Elbrus a tu nic, zachmurzenie pełne. Nasi znajomi mieli przylecieć za 3 godziny, a dwóch z nich jechało już kilka dni z St. Petersburga pociągiem transportując butle z gazem. Czekamy na lotnisku. Już prawie wszyscy wyszli a ich nie ma. Nie przylecieli?? Są, i to w niezłym humorze. Pijani. Ok. Butle z gazem tez się pojawiły. Uff.
     Po załadowaniu się do dwóch busów mamy około 150 km do serca Kaukazu. Po drodze poznajemy przyjaciół i tu po raz pierwszy ich zaskoczenie -Jacek nie pije!?! O co chodzi?? Gardzi nami czy co. Na tym etapie Rosjanom wystarczyło powiedzenie - "nie dziękuje", ale było to źle odbierane. Po 80 kilometrach pada hasło "szaszłyk". Super! Podłapaliśmy, bo od rana nic nie jedliśmy. Zatrzymujemy się przy przydrożnym grillu i tu pierwsze zdziwienie: - Z  czego ten szaszłyk? Odpowiedź: - Z barana, to tutejszy przysmak. Skoro tak to, czemu nie spróbować. Po 5 minutach szaszłyki, chleb i wódka trafiają na stół. Pierwszy kęs barana rozwiewa wątpliwości. On jest wpół surowy. Kuba rwie zębami kawałki tłuszczu szukając mięsa, Jackowi w zębach trysnęła krew. Apetyt zmalał... Ale co tam nasi "druzja" jedzą aż im się uszy trzęsą.
     Po uczcie dalej w trasę. Nasze żołądki walczą z szaszłykami. Na miejscu okazuje się, że kilka pierwszych dni spędzimy w Kaukazie Centralnym w ośrodku szkolenia instruktorów. Jeden z Rosjan był instruktorem i przewodnikiem. Ma na koncie Everest, Lhoshe, G. Kościuszki, Kilimandżaro itd. stąd uznaliśmy go za lidera. Wieczorem po kolacji przyszedł do nas i widząc nasz sprzęt spytał czy my aby na pewno na Elbrus?
     Następny dzień miał się rozpocząć o 7 rano (dla nas 5 ze względu na różnicę czasu).
O 7 rano Aleksiej zajrzał i powiedział: - Za pół godziny idziemy "poguljać" po górach. - Ok., fajnie rekonesans okolicy przed śniadaniem. Super! Mam jeszcze 30 min to dużo czasu więc dalej na drugi bok - myśli Kuba. O 7:05 wpada Aleksiej - Wy jeszcze nie gotowi? Wszyscy czekają na dworze. Raz dwa polar, buty i na zewnątrz. Był mrozik. No to "poguljajem po gorach". No dobra. Najpierw marsz, później trucht, a później bieg pod górę. Tego się nie spodziewaliśmy. Ostro, 20 min biegu do armaty, później bieg w dół. Już wiemy co znaczy "guljanie po górach". Język do pasa, brakuje tchu (2000m) i nie przypomina to treningu po lesie :.
     Mamy pół godziny a później śniadanie. Treningi weszły do codziennego cyklu dziennego. Śniadania, a później wieczorem obiadokolacje wyglądały tak samo, więc opisze je tylko raz. Śniadanie zupa na bazie mleka z ryżem lub owsianką, a na drugie danie makaron z rozdrobnionym kotletem mielonym z barana. Kolacja to zupa na bazie barana np. buraczkowa i na drugie ryż z kotletem mielonym z barana. Full wypas! Przypomnę, że przestaliśmy lubić barany już pierwszego dnia.
     Wracając do pierwszego dnia celem było osiągniecie zamkniętej lodowcem doliny na wysokości 2500 m i rozruszanie kości. Dokładniej tego dnia planowaliśmy zrobić trawers Lodowca Shilba. Tak też się stało. Podziwialiśmy okoliczne szczyty 4 tysięczników. To był długi dzień, pogoda dopisywała, słońce mimo filtrów z faktorem 40 przypalało.
     Następnego dnia zaplanowaliśmy ambitniejszy wypad. Celem był Pieriewał o wysokości 4000m. Tego dnia od rana padało. To, że pada na dole nie znaczy, że będzie padać wyżej. Zaczęliśmy w deszczu. Długie podejście drogą do ośrodka wojskowego i tutaj zarówno droga jak i ścieżka się skończyły. Podejście zaczęliśmy w lesie i trawiastym żlebem. Las skończył się na około 2500 m (dziwne w Tatrach kosówka zaczyna się na 1200m). Pogoda wciąż parszywa. Idziemy w chmurach. Podejście coraz bardziej strome. Poślizgnięcie się na mokrej trawie skończyłoby się lotem w dół. Nie ma żadnych ścieżek czy szlaków. Na wysokości 2800 wychodzimy z chmur, a raczej wchodzimy pomiędzy jedne chmury a drugie na wyższym pułapie. Przynajmniej nie pada. Zaczyna się śnieg. Ze względu na dość wysoką temperaturę śnieg się zapada, więc nie zakładamy raków. Mieszane podejście śnieżno - kamieniste kończy się wyjściem pod przełęcz. Stąd już tylko lód. Na wysokości 3100 m krótki odpoczynek, aby pozbierać ekipę. Idąc każdy swoim tempem nieco się rozwlekliśmy. Decyzja jest szybka, bo czasu nie za wiele. Cztery osoby idą dalej i tam przygotują jedzenie, herbatę a reszta po odpoczynku dołączy później. Jacek i Kuba poszli razem z dwoma Rosjanami. Po kilkunastu minutach dostajemy informację przez radio, że jeden z naszych "drugów" ma dość i dalej nie idzie. Decyzja jest prosta. Wracamy, jesteśmy ekipą wiec nie zostawimy Miszy. Obiad, herbata, odpoczynek i rozpoczynamy zejście. W porównaniu do wejścia zejście po mokrych, trawiastych żlebach jest trudne. Krok za krokiem uważnie stawiamy nogi, aby się nie pośliznąć. Cały czas idziemy na ugiętych nogach asekurując się kijkami z tyłu dla zwiększenia równowagi oraz możliwości hamowania. Zejście żlebem trwało ponad 2 godziny, później jeszcze do obozu kawał drogi. Po drodze zatrzymaliśmy się na "Narzan" (lokalne źródło wody mineralnej bogatej w żelazo). Ten dzień nas zmęczył. Wieczorem zebraliśmy się na naradzie. Aleksjej przyniósł dane o pogodzie. Nie jest wesoło ale prawdziwe załamanie pogody nadejdzie za kilka dni. Decyzja znowu zapada szybko. Jutro ostatni dzień aklimatyzacji na Chegecie a później przenosimy się w masyw Elbrusa. Dzień Chegetu jest dniem odpoczynku i aklimatyzacji w tym rejonie. Pod szczytem zjedliśmy znane już nam szaszłyki z barana.


 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »

Uwaga! Sporty propagowane na łamach www.ZAWRAT.Kluczbork.pl mogą być niebezpieczne dla zdrowia i życia.
Klub nie bierze żadnej odpowiedzialności za ewentualne wypadki zaistniałe podczas ich uprawiania.